Kiedy w ubiegłym roku Komisja Europejska skutecznie poparła polskich ekologów w ich walce przeciw powstaniu dro-gi przecinającej Dolinę Rospudy, większość rodaków była uradowana. To był jednak niebezpieczny precedens. Oto okazało się, że władze UE problem ekologii mogą przedkładać nad kwestię rozwoju krajów unijnych. I tak właśnie się stało przy okazji realizacji protokołu z Kioto, w którym Europa zobowiązała się do systematycznej redukcji emisji dwutlenku węgla.
Unia Europejska co rok wystawia pulę uprawnień (tzw. EUA) na emisję prawie 2 mld ton CO2 i rozdaje je państwom członkowskim. Te z kolei przyznają uprawnienia elektrowniom i fabrykom trującym rodzime środowisko. Problem polega na tym, że polska gospodarka potrzebuje na ten rok 285 mln ton praw do emisji CO2. Tymczasem na okres do 2012 r. zdołaliśmy wynegocjować w Komisji Europejskiej zaledwie 208 mln ton rocznie. Resztę uprawnień polskie firmy będą musiały dokupić na którejś z europejskich giełd energetycznych. Przy obecnych cenach ten deficyt będzie nas kosztował około 2 mld euro. Co więcej, przełoży się to na spowolnienie gospodarcze - jak wylicza Ministerstwo Gospodarki - utracimy 1 proc. PKB i zdusimy kluczowe dla nas sektory, takie jak energetyka czy budownictwo.
- Dziewięć miesięcy. Na tyle wystarczy nam przyznany limit emisji CO2. Później będziemy musieli dokupywać prawa do dalszej emisji i zaczniemy generować straty. Zasadne będzie więc pytanie, czy nie zamknąć produkcji - mówi Krzysztof Domagała, prezes BOT Elek-trownia Bełchatów. I bezradnie rozkłada ręce.
To informacja najgorsza z możliwych, bo jego firma zaopatruje Polskę w 20 proc. zużywanego prądu. Podobne kalkulacje przeprowadzili konkurenci zarówno z elektrowni, jak i elektrociepłowni - na jesieni i zimą trzeba będzie wyłączyć piece.
Mocne cięcie w limitach emisji CO2, jakie na lata 2008-2012 zrobiła UE, miało swoje uzasadnienie. W poprzednim okresie (2005-2007) w skali całego kontynentu Komisja wydała ich bowiem zbyt dużo i zamiast kosztować na giełdzie 30 euro za tonę (czyli na tyle dużo, aby inwestycję w czyste technologie uczynić rentownymi) ich cena spadła ostatecznie do 3 eurocentów za tonę. Teraz zaś Unia Europejska przesadziła w drugą stronę. W ten sposób szybko rozwijającej się gospodarce polskiej, która rocznie powinna zwiększać produkcję samego prądu o około 3 proc., przyznała nawet mniej limitów niż w poprzednim okresie, i to o 13 procent. Jednocześnie kraje reklamujące się jako ekologiczne, czyli Szwecja i Finlandia, dostały odpowiednio o 7,5 i 12 proc. upraw-nień więcej, niż zużywały w poprzednim okresie.
Rozdawanie limitów to niebezpieczna gra o sumie zerowej i jeśli ktoś zyskuje, inny musi tracić. My wraz z całą Europą Środkową zostaliśmy ograni.
- Po prostu "stara piętnastka" postanowiła, że kosztami protokołu z Kioto obciąży "nową dwunastkę". Ich rozwinięte gospodarki muszą zmniejszać limity zaledwie o 2 proc., podczas gdy nasza część kontynentu o 20 procent. Dyspro-porcja jest rażąca - tłumaczy Stanisław Poręba, dyrektor departamentu polityki energetycznej i zarządzania majątkiem w BOT Górnictwo i Energetyka. Co więcej, od 1988 r., czyli roku bazowego dla protokołu z Kioto, Polska ograniczyła emisję dwutlenku węgla o 32 proc., podczas gdy Unia Europejska zaledwie o 0,9 procent.
Ot i europejska solidarność. Z jednej strony na okres 2008-2012 UE przeznaczyła nam około 43 mld euro pomocy, a z drugiej każe nam dopłacać za 385 mln ton puszczonego w atmosferę CO2. Przy dzisiejszych cenach na poziomie 20-25 euro to już prawie 10 mld euro do zwrotu. Na początku roku, kiedy uprawnień nikomu jeszcze nie brakuje, rynek jest spokojny. Już dziś mówi się jednak, że notowania mogą skoczyć do 50, 60, a nawet 90 euro za tonę CO2. Wówczas polskie przed-siębiorstwa musiałyby dopłacić co najmniej 20 mld euro. To prawie połowa całego wsparcia, jakie mamy dostać z unijnej kasy.
Ci bardziej sceptyczni zaczynają się więc zastanawiać: czyżby najwięksi płatnicy UE znaleźli sposób na to, by środki, które wrzucają do wspólnej kasy, szybko do nich wracały. Bo przecież to koncerny starej Europy, takie jak RWE czy Eni, będą dysponować ewentualnymi nadwyżkami w limitach CO2. Jako najnowocześniejsze najszybciej zmodernizują swoje instalacje i pierwsze oszczędzą na emisjach. Poza tym jako najsilniejsze kapitałowo najwięcej inwestują poza Europą (Eni rozwija się między innymi w Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie), a tam za każdą czystą ekologicznie inwestycję mogą dostać z Brukseli dodatkowe prawa emisji dwutlenku węgla - ta pula to około 200 mln ton, czyli 10 proc. rocznego budżetu emisyjnego Unii.
Polska optyka jest przygnębiająco odmienna. Nasi energetycy w ogóle nie mają co myśleć o oszczędnościach w limitach. Ich problemem jest to, aby w kraju po prostu nie zabrakło prądu - pod koniec stycznia rezerwa mocy spadła do nienotowanego od dawna niskiego 3-proc. poziomu, a to i tak wyłącznie dzięki łagodnej zimie.
- Rocznie musimy odtwarzać od 0,8 do 1 GW mocy produkcyjnych. Na nas-tępne trzy lata zaplanowano inwestycje o wielkości 1,8 GW, już dziś jesteśmy więc w tyle. A co mamy powiedzieć, kiedy UE nie przyznała nam limitów pokrywających nawet dzisiejszą produkcję - żali się Janusz Grudziński, wiceprezes Taurona.
W ten właśnie sposób największa inwestycja prowadzona przez BOT w Beł-chatowie (858 MW) do dziś nie dostała przyznanego limitu i może liczyć wyłącznie na rezerwy emisji, które zachował sobie minister środowiska.
Biurokratom z Unii łatwo wysuwać argument - trzeba chronić klimat, więc wy musicie się modernizować.
- Robimy, co możemy, wdrażamy nowe technologie, ale nawet pięć lat nam nie wystarczy, aby zredukować emisję dwutlenku węgla o jedną czwartą - tłumaczy Stanisław Poręba z BOT. Nawet najwięksi optymiści modernizacyjni zdają sobie sprawę z polskiego problemu.
- Najczystsza ekologicznie technologia CCS, zapewniająca pełną sekwestrację dwutlenku węgla, jest niestety jeszcze droga. Za droga - wyjaśnia Birgit Paireder, dyrektor ds. ochrony środowiska Dalkia Polska, firmy, która w największym stopniu promuje efektywne i czyste ekologiczne technologie.
Jedną z kluczowych innowacji ma być kogeneracja, czyli jednoczesna produkcja prądu i ciepła w elektrociepłowniach. Z jednej strony zużywa ona 20 proc. mniej paliwa do produkcji, niż potrzebują oddzielnie elektrownie i ciepłownie, a z drugiej strony emituje o 55 proc. CO2 mniej. Problem w tym, że nie da się jednym ruchem zmienić całego systemu dużych elektrowni na rozsiane po kraju mniejsze elektrociepłownie, a poza tym okazuje się, że nawet te jednostki nie są uprzywilejowane pod względem przydziału limitów na CO2.
- Czuję się jak wyrobnik. Zain-wes-towaliśmy w nowoczesną jednostkę kogeneracyjną, przyłączyliśmy do nas osiedla mieszkaniowe, wcześniej korzystające z nieefektywnej ciepłowni. Tymczasem teraz okazuje się, że dostaliśmy limit o 16 proc. mniejszy niż rok temu. I jak tu pracować? Kogo mam odłączyć? - irytuje się Paweł Orlof, prezes EC Będzin.
W tej sytuacji energetycy mają tylko jedno wyjście - po prostu muszą podwyższyć ceny prądu.
- Bieżące przydziały spowodują wzrost cen energii elektrycznej nawet do poziomu 200 zł za MWh - przekonuje Jacek Kaczorowski, prezes zarządu BOT KWB Bełchatów.
To dużo, zważywszy, że obecnie zakłady energetyczne płacą około 140 zł za MWh.
Ta samoobrona energetyków popchnie kostki domina. I nie chodzi tu o odbiorców indywidualnych. Trzy czwarte prądu trafia przecież do przemysłu. Już dzisiaj mówi się więc o wzroście cen od 20 do 40 procent.
- Jedną podwyżkę już mieliśmy, teraz słyszę o następnej. To może bardzo niekorzystnie odbić się na naszych wynikach - mówi z obawą Kazimierz Przełomski, dyrektor finansowy Ciech.
Ten konglomerat chemiczny rocznie wydaje na energię elektryczną około 157 mln zł, co stanowi 6 proc. wszystkich kosz-tów własnych. Jeśli dotknęłaby go 30-proc. podwyżka, wyparowałoby 20 proc. rocznego zysku.
Przemysł bity jest także z drugiej strony. Takie branże jak chemia, hutnictwo czy przemysł cementowy są emitentami CO2 i też czekają na przydział limitów. Ich sytuacja jest tym bardziej krytyczna, że rząd pewnie ugnie się pod naciskiem energetyki i dołoży jej limitów emisyjnych - nowy projekt przydziału zakłada 12-proc. wzrost. Ministerstwo Środowiska musi to jednak zrobić kosztem przemysłu, który wcześniej cierpiał z powodu deficytu limitów - w nowym projekcie np. limit ZA Kędzierzyn zredukowano o 27 proc., co bardzo silnie uderza w program restrukturyzacyjny firmy, którą rząd od kilku lat próbuje sprywatyzować.
Tymczasem cementownie skarżą się, że limity, które branża dostała, cofną poziom produkcji cementu do okresu sprzed boomu budowlanego. Poszczególne przypadki są zresztą kuriozalne - producent wapna GiGa dostał limit pozwalający prowadzić produkcję przez... cztery dni. Po kieszeni dostaną nawet firmy tak mało kojarzone z truciem środowiska jak Frotex - największy w tej części Europy producent ręczników otrzymał połowę limitów, które były mu potrzebne, co według zarządu firmy w najlepszym przypadku oznacza stagnację.
Sprawa pozornie tak egzotyczna jak limity CO2 zatacza więc szeroki łuk i uderza w całą polską gospodarkę - 15 mld zł, które według Ministerstwa Gospodarki miałaby stracić, to wystarczający powód, aby rząd rzucił na szalę swój autorytet i wymógł na Unii zmianę systemu. Tym bardziej że problem limitów nie kończy się na roku 2012. Później wspólnota nie chce ich przydzielać, ale sprzedawać na aukcjach (środki te trafią co prawda do budżetu, ale Skarb Państwa nie może ich zwrócić przedsiębiorstwom, bo w oczach Unii będzie to niedozwolona pomoc publiczna).
- Przy dzisiejszych cenach za swoje limity branża energetyczna zapłaci jakieś 5,2 mld euro. Nie uwzględniając rezerwy odtworzeniowej, będzie to stanowić około 43 proc. jej wszystkich kosztów - przestrzega Krzysztof Żmijewski, przewodniczący Społecznej Rady Konsultacyjnej Energetyki.
Elektrownie realnie będą więc musiały wydać na produkcję o 75 proc. więcej niż dziś, a to już raczej przypomina scenariusz filmów futurystycznych o życiu po wielkim kryzysie energetycznym.
Decyzja, czy do 2012 r. uda nam się jeszcze coś wytargować, leży w gestii Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, bo tam decyzję KE w sprawie przydziału uprawnień zaskarżył polski rząd (Ko-misja pozwoliła nam jedynie przenieść część limitów z lat 2010-2012 na okres 2008-2009). O dalsze losy wszystkich emisyjnych części gospodarki możemy jednak jeszcze walczyć.
System aukcji to na razie projekt Komisji Europejskiej. Kilka krajów członkowskich już zgłosiło w tej sprawie wątpliwości. Teraz będzie więc czas na wypracowanie kompromisowego rozwiązania.
Między innymi Francja i Niemcy zgłosiły swoje obawy w kwestii ucieczki z Unii Europejskiej całej "emisyjnej" branży. Jeżeli więc sprawę dobrze rozegramy, widmo życia w świecie Mad Maksa może się oddalić.
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum