Pomógł: 42 razy Wiek: 58 Dołączył: 04 Mar 2006 Posty: 4309 Piwa: 76/53 Skąd: wieluń
Wysłany: 2009-07-20, 16:12
Zygmunt Stary napisał/a:
Cytat:
Powieszenie Arthura Greisera, gauleitera Kraju Warty – ostatnia publiczna egzekucja w Polsce
Data: 14 lipca 1946
( .......... )
A ponieważ pod koniec lat 40-tych polskie władze dążyły do tego, by wszystko było u nas takie, jak u wschodniego sąsiada, również egzekucje – podobnie jak w Związku Radzieckim – z publicznych stały się tajne.
Łatwiej było mordować bohaterów walki z okupantem sowieckim w podziemiach więzień, niż publicznie...
Zygmuncie Stary, teraźniejszość, na Boga bardziej interesuje nas w tej chwili teraźniejszość , a niżeli lata powojenne, i Twój odwieczny wróg, sowietyzm. Dzisiaj martwy, ale przez Ciebie ciągle i przy każdej okazji „ożywiany” .
Co do ewentualnych „pomyłek sądowych”, o których tutaj mowa. No cóż, gdyby kara śmierci wykonywana z całą surowością i bezwzględnie (niekoniecznie publicznie), miała istotny wpływ na bezpieczeństwo obywateli, a miała by na pewno, to pewnie warto by było poświęcić „jednego niewinnego”. To dzisiaj trochę dziwnie się czyta, ale …….. .
Z drugiej zaś strony, trzeba zwrócić uwagę na fakt że teraźniejszość przynosi nam takie incydenty, co do których nikt, nawet sądy nie mają problemów ze wskazaniem winnego. Dlaczego? Ano dlatego, że mamy zbyt „moralne” prawo, które powoduje że ludzie się go nie boją. Stąd coraz więcej spektakularnych morderstw, przy których o pomyłkę wręcz trudno.
To tylko gdybanie, wcale nie upieram się że takie rozwiązanie daje 100% gwarancji idealnego państwa.
_________________ Im dłużej poznaję ludzi, tym bardziej kocham zwierzęta.
Gregg Sparrow [Usunięty]
Wysłany: 2009-07-20, 17:36
Cytat:
Polska z dreszczykiem: Ogniem i toporem
Joanna Lamparska
Po Europie jeździły już pociągi, a w Ameryce odbywały się właśnie pierwsze w historii międzynarodowe regaty. Na dnie kanału La Manche leżał już kabel telegraficzny. Za kilka miesięcy miał powstać pierwszy sterowiec. W 1851 roku świat stał u progu nowoczesności. Tymczasem na Szubienicznym Wzgórzu w Świdnicy gromadził się właśnie tłum, żeby oglądać ścinanie głowy.
Nie było w tym nic dziwnego. Jeszcze w XIX wieku, na terenie dzisiejszej Polski, palono przecież czarownice. Ostatnia z nich oddała życie w 1811 roku.
Ostatnia płonąca czarownica
Gotycki zamek w Reszlu musi zrobić wrażenie na każdym. Wysoka baszta i masywne mury w dawnych czasach budziły szacunek i podziw.
Dziś w zamku w Reszlu mieści się hotel, jednak turyści zaklinają się, że w starych murach od czasu do czasu słychać, dzikie niemalże, wołanie o pomoc. Jest jak skowyt.
Każda warownia ma jakąś legendę, ale wołanie z Reszla to echo straszliwej zbrodni, jakiej dokonano tu niecałe 200 lat temu. Najgorsze jest jednak to, że była to zbrodnia w majestacie prawa.
Lato i jesień 1807 roku nie były najszczęśliwsze dla miasta. W ciągu ostatnich miesięcy mieszkańców nękały bez przerwy pożary. Jeden z największych, w nocy z 16 na 17 września strawił większą część zabudowy. W płomieniach zginęły dwie osoby. Podpalenie, zemsta czy wola Boża? Miasto musiało znaleźć winnych.
W tamtych czasach niepokój wzbudzała odmienność, a w Reszlu od pewnego czasu mieszkała kobieta, która zachowywała się w sposób dla wielu niezrozumiały. Nazywała się Barbara Zdunk, miała czwórkę dzieci i dwudziestoletniego kochanka. Była od niego o 18 lat starsza. Obydwoje ubodzy, szukali swego miejsca w życiu.
Młody parobek pierwszy zdecydował się na opuszczenie wsi. W poszukiwaniu pracy udał się właśnie do Reszla. Było mu ciężko. Chłopak gnieździł się w najgorszych zaułkach, a zrozpaczona Barbara chodziła za nim błagając, żeby wrócił. Ponieważ wcale nie zamierzał, kochanka groziła mu i często krzyczała.
Dzisiaj, być może, korzystałaby z psychoterapii, a jej "nadpobudliwość" byłaby łatwiejsza do zaakceptowania. Ale wtedy uznana została za czarownicę. A że Reszel potrzebował pokazowego procesu, "Szalona" Barbara została brutalnie wywleczona z domu i wtrącona do zamkowego lochu.
Aż trudno uwierzyć, że wszystko, co miało się teraz zdarzyć, działo się rzeczywiście na początku XIX wieku. Rzekoma podpalaczka została poddana okrutnych torturom. Mieszczanie, którzy jej pilnowali, upokarzali kobietę na każdym kroku. Trwało to prawie trzy, ciągnące się w nieskończoność, lata.
Jeśli Barbara rzeczywiście była nieco niestabilna psychicznie, czas więzienia mógł tylko pogłębić jej stan. Ale mimo trudnych warunków, ciągle nie przyznawała się do kontaktów z diabłem. Do takiego wyznania nie były jej w stanie zmusić nawet tortury.
Proces był naciągany, ale nie było już odwrotu. Akta sprawy trafiły w końcu do Izby Sprawiedliwości w Królewcu. Przeglądał je też pruski król. Nie zrobił nic. W 1811 roku zapadł okrutny wyrok.
Barbara Zdunk została uznana za winną i skazana na... na spalenie na stosie. Było to o tyle dziwne, że tej kary śmierci nie stosowano już od dawna.
11 sierpnia na Szubienicznej Górze czekał tłum gapiów, potężny stos i kat, sprowadzony specjalnie na tę okazję z Lidzbarka Warmińskiego. "Czarownica" Zdunk przyjechała na miejsce kaźni na drabiniastym wozie. Weszła na stos.
Wtedy okazało się, że jednak ktoś ulitował się nad nieszczęsną kobietą. Mówiono, że to może sam król, który zdawał sobie sprawę, że na śmierć idzie niewinna osoba. Przed zapaleniem stosu kat udusił skazaną. W ten sposób skrócił jej męki. Jakkolwiek dziwnie to brzmi, był to akt łaski.
41-letnia Barbara była ostatnią spaloną w Europie "czarownicą".
Małżeństwo morderców
Zaledwie siedemnaście lat po spaleniu Barbary Zdunk odbyła się kolejna, niezwykle widowiskowa dla gawiedzi egzekucja. Tym razem w Świnoujściu. Historię tę odnalazł i przypomniał dr Józef Pluciński.
Maria i Johann Mohr zostali skazani za podwójne morderstwo. Rzekomo obrabowali i zabili pewną wdowę i jej siostrzenicę. Specjalnie sprowadzony kat połamał ich kołem. Co ciekawe, z egzekucją czekano, aż Maria urodzi dziecko, tak aby nie wykonywać kary śmierci na ciężarnej oskarżonej. Małżonkowie mieli już zresztą szóstkę potomków.
Łamanie kołem należało do wyjątkowo okrutnych i bolesnych kar. Najogólniej mówiąc polegała na tym, że kat miażdżył ciało leżącej ofiary ciężkim kołem. Maria, jako, że okazała skruchę, zginęła od razu, co oznacza, że była "łamana od góry". W ten sposób już pierwszy cios pozbawił ją życia, oszczędzając bólu. Jej mąż umierał długo. Był "łamany od dołu", czyli od kostek nóg.
"Spektakl", jeszcze dwa wieki wcześniej uznawany za sprawiedliwy, w 1828 roku zrobił już porażające wrażenie. Lawina protestów sprawiła, że pruski król zakazał stosowania tego rodzaju kary. Najgorsze jednak było to, że – podobnie jak Zdunkowa - małżonkowie nie przyznali się do winy.
I choć ich egzekucję uznaje się za ostatnią w Prusach, za 23 lata, tym razem w Świdnicy na Dolnym Śląsku, stracono publicznie kolejną osobę. O tej akurat egzekucji wiadomo niewiele.
Tyle tylko, że jesienią 1851 roku, na Szubienicznej Górze, został ścięty niejaki Pantke, który w miejskim lasu zabił pewnego krawca. Publiczne ścięcie w 1851 roku? Aż trudno uwierzyć.
Wypił wystarczająco krwi
Ale to jeszcze nie koniec przerażających historii. Niecałe sto lat później, w 1945 roku, podczas porządków w więzieniu przy obecnej Klęczkowskiej we Wrocławiu, odnalezione zostały: kosz na głowy, ubranie kata, koryta na ciała oraz gilotyna. Jeszcze w sierpniu 1945 roku polscy i radzieccy żołnierze rozebrali gilotynę. Jej ostrze trafiło do Muzeum Miejskiego.
Choć dawni kaci mówili, że topór, który ściął 100 głów napił się wystarczająco krwi i nie powinien być dalej używany, to we Wrocławiu właśnie, w latach 1939-45 stracono na gilotynie 829 osób. Byli to głównie Polacy i Czesi, ale wśród ofiar znaleźli się również przedstawiciele innych narodowości: Francuzi czy Holendrzy.
Na wrocławskich "Kleczkach" nie sama śmierć była tu najstraszniejsza. Najstraszniejsze było czekanie. Więzień już na trzy dni przed egzekucją był informowany o jej dokładnej godzinie. Rodzina o śmierci bliskiego dowiadywała się natomiast dopiero po tygodniu. Wtedy, gdy przychodził rachunek za egzekucję i koszty pobytu w więzieniu.
Ostatnie ścięcie zanotowano 24 stycznia 1945 roku. Dziś ostrze gilotyny wyjątkowo rzadko jest pokazywane w muzeum. To jeden z jego najbardziej ponurych eksponatów.
14 lipca 1946 roku w Poznaniu odbyła się ostatnia publiczna egzekucja w Polsce. Na stokach cytadeli został powieszony Arthur Greisler, Reichstatthalter Kraju Warty, nazistowski zbrodniarz. Na miejscu egzekucji sprzedawano lody i ciastka. Niektórzy rodzice przyprowadzili dzieci.
Niestety niechlubne ostatnie morderstwo "ostatniej czarownicy" leży u podstaw naszych "katolickich" korzeni. Skąd się brała taka "miłośc do bliźniego" u katolików? Czytałem pewną książkę (nie pytajcie bo nie pamiętam tytułu) w której autor dowodził że za schizofrenią (tak tak... inaczej tego nie można było nazwać) u średniowiecznych katolików stał narkotyk wytwarzany przez pasożyta żyjącego w zbożu. Ludzie jedli chlebek z takim dodatkiem, byli indoktrynowani i dostawali świra. Indoktrynacja potęgowała tylko działanie ukierunkowując je w ściśle określony sposób.
Zygmuncie Stary, teraźniejszość, na Boga bardziej interesuje nas w tej chwili teraźniejszość , a niżeli lata powojenne, i Twój odwieczny wróg, sowietyzm. Dzisiaj martwy, ale przez Ciebie ciągle i przy każdej okazji „ożywiany” .
Wybierzmy przyszłość, teraźniejszość, a komunizmu nigdy nie było...
Jest martwy?
Dzięki komu?
Dzieki komunistom...!!!!?
Dzisiaj dokonuje się publicznej egzekucji polskiej świadomości!
Kto to czyni i dlaczego i w jaki sposób ?
Krasnoludki?
Czy można tak totalnie kłamać i uzyskiwać na to przyzwolenie polskiego rządu, ano można!!!
Cytat:
W 1944 roku weszli do Polski Sowieci. Tym razem do całej, nie tylko na Kresy, jak w latach 1939-1941. Pierwszy okupant (wespół z Niemcami) stał się teraz naszym "wyzwolicielem". Sytuację miał ułatwioną, bo był teraz "sojusznikiem naszych sojuszników", wytworzył szybko kolaboracyjne struktury, opanowane przez własną agenturę, ale zachował to, co było wyłącznie grą pozorów: narodową formę komunistycznej okupacji. W osłabionym społeczeństwie, pozbawionym naturalnych autorytetów i wzorów, w znacznym stopniu zdało to egzamin. W końcu była "Polska" Ludowa (wkrótce PRL), "Polska" Partia Robotnicza (wkrótce PZPR), "polscy" pisarze, poeci, itd. Dawało to złudne poczucie, że jest w miarę normalnie. Istniały też "polska" szkoła i "polskie" uczelnie. Początkowo zresztą, gdy brakowało nowych, stalinowskich kadr, nie mijało się to z prawdą. Ale po kilku latach nastąpiło dociskanie ideologicznego pasa, zaczęła się szybka wymiana kadry wychowawczej (na uczelniach i w szkołach), powstały nowe, obrzydliwe w treści podręczniki, inne były już zakazane. Można dziś sięgnąć do podręczników Heleny Michnik czy Marii Turlejskiej, aby się przekonać, ile były warte. To wcale nie było śmieszne, to było straszne!
Z uczelni wyrzucano zacnych uczonych o międzynarodowym autorytecie, ich miejsce zajmowały pospiesznie awansowane komunistyczne przybłędy, które normalnie nie miałyby tam nawet wstępu z racji braku rzetelnej wiedzy i przede wszystkim - pionu moralnego i obywatelskiego. Może mało kto dziś o tym pamięta, ale wtedy naukę zastąpiono pseudonauką, wiedzę - ideologią, a wychowanie - pseudowychowaniem. I trwało to dziesiątki lat!
Należy jednak wiedzieć, że nie dokonało się to "samo", że to nie "ustrój" taki był, bo stali za tym konkretni ludzie. Co więcej, po 1989 roku wielu z nich utrzymało swą pozycję, maskując wcześniejszą rolę opozycyjnością i "walką" z komuną. Ale to oni są w głównej mierze odpowiedzialni za to, że poprzedni system nie został rozliczony, a kolaboranci napiętnowani. Zafundowali nam "grubą kreskę" oraz legendę, że to oni pierwsi podjęli walkę, że tylko oni mają szczególne zasługi, a więc idące za tym prawa określania, co ma być teraz. Przykładów mamy aż nadto: "opozycyjny" filozof Leszek Kołakowski, "opozycyjny" pisarz Ryszard Kapuściński, "opozycyjny" polityk Jacek Kuroń, "opozycyjne" czerwone harcerstwo, które w dodatku ma jakoby wielkie zasługi wychowawcze. Dokonano olbrzymiego zabiegu psycholingwistycznego, wmawiając nam, że czerwone nie było czerwone, tylko co najwyżej "różowe". Że jakoby kierowały nimi "impulsy moralne" (tak jak tow. Bronisławem Geremkiem), więc jakiekolwiek wypominanie im wieloletniej, stalinowskiej, komunistycznej przeszłości jest nie tylko grubym nietaktem - to prawie zbrodnia.
I tu dochodzimy do sedna rzeczy - co się stało z polityką edukacyjną w III RP, w czyich znalazła się rękach i w jaką stronę została skierowana? Pierwszym zewnętrznym objawem, co się dzieje, była walka z "polskim nacjonalizmem" (tropiono i tropi się go wszędzie, z gorliwością godną stalinowców), a nawet ze słowem "narodowy" (tu kłania się osławiona dyskusja powadzona na ten temat w latach 90. w pewnej osławionej gazecie). Ale wysiłek główny został skierowany na walkę z "mitologią" naszych dziejów ojczystych, obnażanie naszej odwiecznej "nietolerancji" i powszechnego, krwiożerczego "antysemityzmu", w dodatku wynikającego ze zbyt dużych wpływów Kościoła katolickiego na nasze dzieje. Powołano do tego liczne instytucje "społeczne" w postaci stowarzyszeń (tropiących i węszących), organizacji, fundacji, ośrodków naukowych (w których kwitnie pseudonaukowa hucpa), klubów i centrów. Ich zadaniem jest podtrzymywanie sztucznej "dyskusji", wywoływanie nowych tematów i frontów "walki" z polskim "czymś tam", bezczelne "oczyszczanie" polskiej pamięci, stałe "poprawianie" historii i kształtowanie polityki edukacyjnej w ściśle określonym kierunku.
Nie jest to jednak tylko nacisk określonych środowisk poprzez powołane czy też opanowane przez nich instytucje, albowiem staje się to polityką edukacyjną polskiego państwa. Przeciwwagi prawie nie ma, a wszelkie działania, obnażające nawet najbardziej ordynarne kłamstwa, są natychmiast zagłuszane lub całkowicie przemilczane.
Jeden z wielu programów "edukacyjnych"
Rozpatrzmy to na przykładzie niewielkiej, ale jakże ważnej książki, mającej służyć jako materiał edukacyjny dla nauczycieli w ramach rządowych programów "walki z dyskryminacją", finansowanych przez Ministerstwo Edukacji Narodowej z polskiego budżetu. Czyli nauczyciele są specjalnie szkoleni, aby następnie mogli zająć się swymi uczniami zgodnie z wcześniej przygotowanymi dla nich wytycznymi. Mowa o następującej pozycji: Kinga Białek, Teresa Halik, Agata Marek, Robert Szuchta, Barbara Weigl "Edukacja przeciw dyskryminacji", Stowarzyszenie Vox Humana, Warszawa 2008. Książkę wydano w ramach realizacji projektu "Edukacja przeciw dyskryminacji". Projekt jest finansowany przez Ministerstwo Edukacji Narodowej.
Wachlarz jest dość szeroki: Żydzi (powinno być też: żydzi - jeśli chodzi o religię), muzułmanie, Wietnamczycy, Romowie. Ale jest on nawet na pierwszy rzut oka niepełny i bardzo tendencyjny. Mamy przecież w Polsce ponad 173 tys. ludzi deklarujących się jako Ślązacy, ponad 150 tys. - jako Niemcy, prawie 50 tys. - jako Białorusini, ponad 30 tys. jest Ukraińców, 6 tys. Rosjan, prawie 6 tys. Litwinów. To oficjalne dane z ostatniego Narodowego Spisu Powszechnego 2002. Między Polakami a tymi społecznościami też mają miejsce różne konflikty, często wynikające z tragicznej czy bardzo tragicznej niedawnej przeszłości. Tak jest choćby w przypadku Ukraińców.
Z książki wynika zupełnie inna hierarchia: na pierwszym miejscu są Żydzi (wg powyższego spisu zaledwie 1,1 tys.), muzułmanie (stałych mieszkańców Polski zapewne tysiąc lub dwa), którzy znaleźli się tu - jak przypuszczam - tylko dla "równowagi" i rozszerzenia tła, Wietnamczycy (nie ma ich w spisie, ale dziś może to być społeczność licząca nawet kilkadziesiąt tysięcy ludzi, o konfliktach z nimi prawie nic nie słychać) oraz Romowie - ich jest prawie 13 tysięcy. Nie ma natomiast - o dziwo - mniejszości seksualnych. Ale spokojnie, od tego są przecież inne książki i inne programy. Nic nie umknie bowiem uwadze sił postępowych, miłujących tolerancję i "chroniących" prawa mniejszości, choćby kosztem praw olbrzymiej większości.
Robert Szuchta o Żydach - odkrywczo?
Autorem rozdziału poświęconego Żydom w Polsce jest Robert Szuchta. Już samo wyliczenie jego funkcji i dokonań ma powalić czytelnika z nóg. Bo skoro taki autorytet, to musi wszystko wiedzieć lepiej. Oto jego prezentacja: "Robert Szuchta - nauczyciel historii w LXIV Liceum Ogólnokształcącym im. Stanisława Ignacego Witkiewicza w Warszawie. Autor ponad 50 artykułów historycznych i metodycznych na temat nauczania o Holokauście i edukacji wielokulturowej w pismach polskich i zagranicznych (USA, Niemcy, Izrael). Członek Komisji Dydaktycznej Polskiego Towarzystwa Historycznego. Rzeczoznawca podręczników szkolnych do nauczania historii w zakresie dydaktycznym z ramienia Ministerstwa Edukacji Narodowej. Członek Rady Programowej Stowarzyszenia przeciwko Antysemityzmowi i Ksenofobii Otwarta Rzeczpospolita, członek Stowarzyszenia Centrum Badań nad Zagładą Żydów". Kiedyś władcy i miłościwie nam panujący książęta, wyliczając swe tytuły, dodawali jeszcze zwyczajowo: etc., etc., co miało sugerować, że to i tak nie wszystko. Więc i my to zróbmy.
Autor zaczyna oczywiście od początku, czyli od średniowiecza: "Żydzi zajmowali się głównie handlem, a część lichwą, czyli udzielaniem pożyczek pieniężnych na procent" (s. 9) Nie ma jednak ani słowa o handlu niewolnikami, co było wówczas najważniejszą domeną kupców żydowskich. Handel niewolnikami, zakazywany przez Kościół i potępiany, był niezwykle zyskowny: "towar" się nie psuł, sam się przemieszczał (wystarczało tylko popędzać nieszczęśnice i nieszczęśników na południe), a dostarczał krociowych zysków. Sympatii to jednak takim kupcom nie dodawało, wprost przeciwnie, rodziło konflikty. Dlatego zostało pominięte milczeniem?
Jest jednak ocena ogólna: "Odmienność i obcość Żydów budziła czasem niechęć, częściej zaciekawienie sąsiadów - chrześcijan. Pomimo niechęci do Żydów podsycanej przez duchowieństwo i Kościół, który oskarżał bezpodstawnie Żydów o bogobójstwo, profanację hostii, popełnianie mordów rytualnych i nienawiść do chrześcijan, życie codzienne zmuszało ludzi do koegzystencji i utrzymywania dobrosąsiedzkich stosunków" (s. 10). A więc tylko wymogi codziennego życia miały wpływ na to, że stosunki z Żydami były dobre? I jak zawsze - wszystkiemu byli i są winni Kościół i duchowieństwo. Przecież rola Kościoła była wówczas dominująca i nie oszukujmy się, bez jego aprobaty i nakazów Żydzi w dawnej Polsce nigdy nie mogliby osiągnąć stanu, który sami nazywali "żydowskim rajem", ciesząc się ogromnymi przywilejami i autonomią kahalną, co miało miejsce aż do kresu I Rzeczypospolitej.
W II RP prawie holokaust
Dziwaczny w ujęciu tego autora jest okres odzyskiwania przez Polskę niepodległości po rozbiorach i zróżnicowane zachowania mniejszości żydowskiej. Nie ma więc mowy o dążeniach części Żydów do wprowadzenia tzw. Judeopolonii (w której miałyby obowiązywać trzy języki urzędowe: polski, hebrajski i jidysz). Nie ma słowa o Icchaku Grünbaumie i jego znamiennych słowach: "w tej chwili straciliście Wilno i Lwów", co było zapowiedzią działań części społeczności żydowskiej przeciw programowi granicznemu na wschodzie. Istnym kuriozum jest jednak brak informacji o wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku. Powstawały wówczas zalążki sowieckiego aparatu państwowego w postaci agenturalnych Rad Delegatów Robotniczych i Żołnierskich. Uczestniczyli w nich nie tylko miejscowi komuniści (a wśród nich działacze pochodzenia żydowskiego), ale też - co łatwo wykazać - członkowie Bundu. Świadczy to o metodzie autora - pomijać wszystko, co niewygodne, i już mamy jasność "wykładu".
Lata 30. XX w. to jedno wielkie pasmo nieszczęść społeczności żydowskiej w Polsce. Można odnieść wrażenie, że to nie była Polska, lecz III Rzesza Niemiecka z jej programem prześladowań i eksterminacji Żydów: "Przez Polskę przetoczyła się fala ponad 150 zajść antyżydowskich. Polscy mieszkańcy miast i miasteczek niszczyli mienie żydowskich współobywateli i stosowali wobec nich przemoc. 9 marca 1936 r. drobny zatarg na miejscowym targu w Przytyku przerodził się w pogrom ludności żydowskiej miasteczka. Zabito dwoje Żydów, a 340 raniono" (s. 22). Nie ulega wątpliwości, że Szuchta bezkrytycznie powiela dawno już ośmieszone "odkrycia" pewnej badaczki - dr. Aliny Całej, której życiową pasją stało się demaskowanie polskiego antysemityzmu, i czyni to z uporem maniaka, naciągając fakty i dokonując ich reinterpretacji. Dobrze, że w tym przypadku Szuchta przywołał też Przytyk. Dzięki rzetelnym badaniom, bardzo solidnie udokumentowanym przez Piotra Gontarczyka, wiemy, że trudno mówić o samoistnym pogromie antyżydowskim wywołanym przez chrześcijan. Stroną, która rozpoczęła krwawe wydarzenia, byli bowiem wcześniej przybyli do miasteczka uzbrojeni Żydzi-bojówkarze, którzy zastrzelili chłopa przybyłego na miejscowy targ. Dlatego Gontarczyk słusznie używa słowa "zajścia", a nie pogrom, i przedstawia wydarzenia we właściwym świetle, rysując szerokie tło i przytacza liczne, dziś już nieznane dokumenty, włącznie ze stenogramem rozprawy sądowej.
Przy okazji przytacza coś jeszcze: słowa Ozjasza Thona (jednego z przywódców syjonistycznych), który na łamach gazety żydowskiej "Nowy Dziennik" napisał o... "dwóch ofiarach ludzkich". (Zob. Piotr Gontarczyk, Pogrom? Zajścia polsko-żydowskie w Przytyku 9 marca 1936 r. Mity, fakty, dokumenty, Biała Podlaska - Pruszków 2000, s. 77).
Ofiary były jednak trzy - pierwsza to zamordowany Polak, Stanisław Wieśniak, ale to już nie był dla Thona człowiek. Czy tym tropem rozumowania - przez przemilczanie i przekręcanie faktów, chce iść Szuchta w swym instruktażu dla nauczycieli? Warto wspomnieć o wielu innych manipulacjach i kłamstwach dotyczących przedwojennych zajść polsko-żydowskich, w których kolejność ofiar była odwrotna, a zatem trudno mówić o samoistnych pogromach. Ale na to miejsca u Szuchty nie ma.
Bardzo prosty podział na "dobrych" i "złych"
To był tylko przedsmak tego, co można wyczyniać z takiej okazji z historią Polski. Prawdziwe rewelacje dotyczą bowiem wojny 1939 r. i okupacji. Dla Szuchty wojna we wrześniu 1939 r. toczyła się tylko z Niemcami! Udało mu się jakoś "zgubić" gdzieś Sowietów i ich rolę jako najwierniejszego sojusznika Niemców - nazistów w IV rozbiorze Polski, choć przypadła im większa część Polski. W jego wywodzie nie ma także miejsca na opis sowieckiej okupacji w latach 1939-1941, w tym na pokazanie zróżnicowanych postaw społeczności żydowskiej. Nie znalazł też choćby słowa komentarza i wyjaśnienia, czym była komunistyczna rewolta na Kresach po 17 września 1939 roku. Nie dowiemy się więc, jaki był w niej udział "czerwonych milicjantów" i "robotniczych gwardzistów", jaka była skala zbrodni i represji wobec polskiej społeczności na Kresach. A zamordowano wówczas od kilku do kilkunastu tysięcy ludzi, bardzo często w niezwykle bestialski sposób, z zastosowaniem wyrafinowanego okrucieństwa. Dochodziło wówczas do szczególnej współpracy bojówek żydowsko-białoruskich czy żydowsko-ukraińskich z wkraczającymi Niemcami (Kowel, Luboml). Wywieszano czerwone sowieckie szmaty z sierpem i młotem i na dowód przyjaźni - czerwone szmaty z hitlerowskim Hakenkreutzem! Dlaczego mamy o tym nie pamiętać? Bo to dla kogoś jest dziś niewygodne? Dawni uczestnicy tychże "milicji" i "robotniczych gwardii" w PRL szczycili się swymi dokonaniami. Czy obecnie są już pod jakąś ochroną?
To, co się działo po 22 czerwca 1941 r., czyli po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, Szuchta sprowadził wyłącznie do odwetu społeczności polskiej za "rzekomą" (tak, to jego określenie) kolaborację Żydów z Sowietami: "Lokalne społeczności, wśród których żywy był przedwojenny stereotyp 'żydokomuny', brały teraz odwet za rzekomą masową kolaborację miejscowych Żydów z aparatem władzy i represji w okresie okupacji sowieckiej tych terenów, czyli w latach 1939-1941. Warto jednak pamiętać, że w świetle badań współczesnych historyków skala poparcia przez Żydów sowieckiego aparatu władzy była daleka od powszechnego" (s. 27). Szuchta uwielbia wielkie kwantyfikacje. Mamy więc "lokalne społeczności", co sugeruje, że praktycznie cała polska społeczność jest w coś uwikłana. Z drugiej strony, poparcie Żydów dla Sowietów było "dalekie od powszechnego", czyli dotyczy tylko jednostek. Dyskusja sprowadza się więc do absurdów. Ale to nie koniec: "Do masowych zabójstw Żydów doszło w Radziłowie (7 lipca) i Jedwabnem (10 lipca) w Łomżyńskiem, gdzie miejscowa ludność polska spaliła żywcem w położonych na skraju obu miejscowości stodołach od 500 do tysiąca Żydów". Co o tym wiemy? Nawet z wielce ułomnego śledztwa wynika, że może chodzić o udział ok. 40 Polaków, a ofiar w Jedwabnem było maksymalnie 300. Lecz ani słowa o niemieckich inspiracjach i organizowaniu takich wydarzeń. I znowu wielka kwantyfikacja: brała w tym udział "miejscowa ludność polska". Czyli cała! Czyżby? To kto w takim razie uratował setki tych Żydów, którzy tego dnia (i w dniach następnych) zdołali się ukryć u polskich sąsiadów?
Odnośnie do okupacji niemieckiej mamy wzmianki o pomocy Polaków. Wymieniony jest więc Henryk Sławik (Szuchta jednak przekręca jego nazwisko na: "Słowik"), który brał udział w uratowaniu ok. 20 tys. Żydów węgierskich i zapłacił za to własnym życiem. Jest Irena Sendlerowa, ale ani słowa o Zofii Kossak-Szczuckiej czy Janie Dobraczyńskim, którzy z racji swych rozległych kontaktów w kościołach i katolickich klasztorach byli w stanie zapewnić realną pomoc nieszczęśnikom. Sama Sendlerowa takich możliwości przecież nie miała... Pomijanie osób naprawdę zasłużonych na tak wielką skalę jest po prostu fałszem.
Fałszywa jest też ocena generalna, choć tu Szuchta sprytnie zasłania się "opiniami współczesnych historyków", pisząc: "Problematyczne pozostanie zachowanie większości społeczeństwa polskiego wobec Zagłady. W opinii wielu współczesnych historyków rozpowszechnioną była postawa bierności, a w skrajnych wypadkach zadowolenia, że Niemcy 'rozwiążą za nas kwestię żydowską'". I znowu wszystko nie tak. Przecież ponad 90 proc. ofiar żydowskich zginęło bez jakiejkolwiek możliwości dotarcia do nich przez Polaków: w gettach i obozach zagłady. Byli starannie wyizolowani przez Niemców, ale nie sposób pomijać faktu, że pomocnikami w ich zagładzie były przede wszystkim Judenraty, które prowadziły dokładną ewidencję i wyznaczały kontyngenty na śmierć, oraz policja żydowska, której rolą było wyłapywanie nieszczęśników i pilnowanie ich na placach i w transporcie. Z rozważań Szuchty może zaś wynikać, że gdyby tylko "zachowanie większości społeczeństwa polskiego" było inne, to do eksterminacji Żydów mogłoby nie dojść. Jest to dziś typowy argument przywołanych przez niego "wielu współczesnych historyków", którzy jednak powinni zacząć się uczyć historii od początku. Dokładnie i w szerszym kontekście, albowiem łącznie II wojna światowa pochłonęła ponad 70 mln ofiar. Polacy nie byli w stanie pomóc nawet sami sobie...
I zapytajmy wprost: które społeczności - biorąc pod uwagę zagrożenie, jakie było codziennością na okupowanych ziemiach polskich, gdzie za byle co, nie tylko za pomoc Żydom, groziła kara śmieci, zrobiły dla ludności żydowskiej więcej?
Po wojnie
Omówienie okresu powojennego to podobna karykatura stosunków polsko-żydowskich, jak opisy wcześniejsze. Według Szuchty, "uratowało się" około 50-60 tys. Żydów. Tu należy zadać mu pytanie: czyżby naprawdę "uratowało się"? Okupacja niemiecka trwała przecież 5-6 lat. Nie było możliwe, aby taki okres przeżyła choć jedna osoba bez udzielanej jej pomocy (w różnym zresztą zakresie) - więc jak sami się uratowali? Tylko w Warszawie do Powstania Warszawskiego ukrywało się ok. 30 tys. Żydów, większość z nich przeżyła także okres Powstania Warszawskiego i z ludnością cywilną wyszła ze zniszczonego miasta. Też bez niczyjej pomocy? I stara, wyświechtana śpiewka o powszechnie stosowanej praktyce zmiany nazwisk ocalonych i ukrywaniu prawdziwej tożsamości. Szuchta pisze, że tylko nieliczni wracali do nazwisk prawdziwych, ale "czynili to jednak niechętnie i rzadko". Przyczyny tego były naprawdę różne, ale najczęściej polityczne. Osoby sprawujące eksponowane funkcje w aparacie państwowym i partyjnym, w bezpiece, wojsku, sądownictwie czy prokuraturze - masowo otrzymywały nową tożsamość, aby zatrzeć wrażenie o skali udziału społeczności żydowskiej w aparacie władzy. A nie dlatego, że szczególnie obawiały się polskiego otoczenia.
I dalej: "Niechętne czy wręcz wrogie nastawienie społeczeństwa do Żydów przybrało postać antyżydowskich wystąpień, a w skrajnych przypadkach pogromów". Tu Szuchta jednym tchem wymienia pogrom w Kielcach 4 lipca 1946 r., który mimo kilkudziesięcioletnich już badań nadal pozostaje jedną z największych tajemnic Polski Ludowej i o którym wiemy w sumie stosunkowo mało, czy "pogrom w Rzeszowie" w czerwcu 1945 roku. O tym drugim wyszła niedawno solidnie udokumentowana książka dr. Krzysztofa Kaczmarskiego pod wielce znamiennym tytułem: "Pogrom, którego nie było. Rzeszów 11-12 czerwca 1945 r. Fakty, hipotezy dokumenty", Rzeszów 2008.
Dodajmy do tego choćby Parczew w lutym 1946 r. - wg Szuchty był to pogrom "dokonany przez grupę zbrojnego podziemia". Przydałoby się, żeby autor zapoznał się bliżej ze wszystkimi dostępnymi źródłami na ten temat. Może wtedy jego końcowe wnioski byłyby bardziej wyważone niż te: "Ocenia się, że w latach 1944-1946 na ziemi polskiej 1-1,2 tys. Żydów zostało skrytobójczo lub jawnie zabitych tylko dlatego, że byli Żydami i próbowali powrócić do swych domów". Samo nic się nie ocenia - są to "oceny" jego ulubionych "współczesnych historyków", ale też są inne, bardziej precyzyjne i znacznie lepiej udokumentowane. Może czas po nie sięgnąć?
"Opozycja" wyłącznie z partyjnych kręgów wyłoniona?
Szuchta sam, na własną rękę, dokonał wielu (bez)cennych odkryć. Jednym z nich jest choćby geneza udziału Żydów w aparacie władzy czy ich późniejszego odwrotu: "Należy jednak pamiętać, że to nie pochodzenie narodowe decydowało o wyborze kariery we władzach komunistycznych i ich aparacie represji. To raczej skomplikowany splot przedwojennych i wojennych losów tych ludzi pchał ich w objęcia nowej władzy. Zazwyczaj nie mieli oni wiele wspólnego z tradycjami i religią żydowską, sami deklarowali, że tożsamość żydowska jest im obca. Represjonowane społeczeństwo polskie, w którym żywe były antyżydowskie stereotypy, w tym 'żydokomuny', nadzwyczaj łatwo utożsamiało Żydów z nową władzą i jej aparatem represji" (s. 35). Co to za wywód? Przecież bardzo wielu z tych ludzi następnie wracało - bez żadnych trudności - do swych narodowych korzeni. Jest to więc zupełnie niepotrzebne usprawiedliwianie ich na siłę. Zamiast tego przydałaby się natomiast choćby pobieżna statystyka poszczególnych składów Biur Politycznych, Komitetów Centralnych itp. O UB już wiemy: prawie dwóch na pięciu funkcjonariuszy na szczeblu kierowniczym w tym aparacie było pochodzenia żydowskiego...
I dalej: "Na przełomie lat 50. i 60. coraz liczniejsze środowiska inteligencji, rozczarowane polityką Gomułki, przyjmowały postawy opozycyjne wobec władzy. Wśród nich byli także członkowie PZPR, którzy nie godzili się z powrotem partii do starych, skompromitowanych praktyk politycznych. W ten sposób rodziła się w Polsce nielegalna opozycja demokratyczna. Wśród jej twórców i aktywnych działaczy były osoby pochodzenia żydowskiego" (s. 37).
To zwykły kłam - na przełomie lat 50. i 60. nie było żadnej "nielegalnej opozycji demokratycznej". Może Szuchta ma na myśli "czerwone harcerstwo" Jacka Kuronia, które faktycznie było jeszcze bardziej czerwone niż Gomułka? A może to "List" Kuronia i Modzelewskiego "do Partii", w którym ci towarzysze szli jeszcze dalej w próbach skomunizowania społeczeństwa niż ówczesna władza? Także rewizjonizm partyjny był działalnością frakcyjną, a nie czymś, co mogło cieszyć się sympatią zniewolonego społeczeństwa. To były przecież próby wzmocnienia i ratowania komunizmu w Polsce, a nie odchodzenie od niego!
Co się działo po marcu 1968 roku? "W latach 1968-1971 do opuszczenia Polski zmuszono ok. 20 tys. osób, które pozbawiono obywatelstwa polskiego" (s. 38). Po pierwsze - nie 20 tys., bo statystyki mówią o 11-12 tysiącach. Wśród nich było wielu b. funkcjonariuszy UB czy sądownictwa. Ci powinni trafić pod sąd za przestępczą działalność w okresie stalinowskim. Wyjazd z Polski był dla nich znakomitym rozwiązaniem, trafiali bowiem na Zachód w glorii... męczenników. A rodziny ich ofiar o takim wyjeździe nawet śnić nie mogły. Ponadto - chyba wszyscy Polacy marzyli wtedy o prawie do wyjazdu z PRL. Zaś ze zmuszaniem do wyjazdu było naprawdę różnie. W wielu przypadkach w rodzinach żydowskich jedni wyjeżdżali, inni zostawali bez żadnych obaw. Przykładów jest aż nadto. Było to więc bardziej skomplikowane niż w "prostym" wywodzie Szuchty, naprędce sporządzonym na użytek wykazania "polskiej" dyskryminacji. Przecież nie istniały wtedy niepodległe państwo polskie i suwerenne władze. Tak łatwo można o tym zapomnieć?
Szuchta kończy swe rozważania, podając aktualną liczbę Żydów ze spisu w 2002 r. - dokładnie 1055 osób. I dodaje: "Demografowie i organizacje żydowskie szacują liczbę Żydów na kilka tysięcy (od 3 do 10 tys.). Polscy Żydzi są dziś społecznością całkowicie zasymilowaną do kultury polskiej" (s. 40).
Czy naprawdę jest im aż tak źle, jak to przedstawiają media czy wymienione na początku organizacje i stowarzyszenia tropiące polskie -izmy i nietolerancję? Może zamiast opisywania wirtualnych zamachów na tę społeczność, ktoś wreszcie by się pokusił o bardziej rzetelne przedstawienie powyższych problemów. I zapewne właściwą miarą byłoby zbadanie pozycji społecznej (materialnej, statusu wykształcenia itp.) osób, zaliczających się do społeczności żydowskiej. To byłaby jakaś miara służąca do faktycznej oceny.
Winni są rodzice, katecheci, duchowni
Zamiast tego Szuchta (i inni autorzy tego tomu) zalecają, aby na prowadzonych lekcjach "nie mnożyć ważnych zagadnień związanych z historią Żydów w Polsce. Można skupić się na kilku zagadnieniach (...)".
Barbara Weigl w rozdziale "Stereotypy i uprzedzenia etniczne u dzieci i młodzieży - istota zjawiska i przesłanki zmian" sugeruje: "Silne postawy patriotyczne, narodowocentryczne, przekonanie o wyjątkowości i unikatowości własnej grupy sprzyjają postawie wyższości wobec Innych, lekceważenia Innych, traktowania ich jako gorszych. [...] Można powiedzieć, że podsycanie skrajnych postaw patriotycznych, nacjonalistycznych zwiększa prawdopodobieństwo negatywnego stosunku do Innych" (s. 98).
Stąd wniosek prosty - należy nadal osłabiać "postawy patriotyczne", z czym mamy przecież do czynienia na co dzień, także niestety w szkole. I zaraz wskazani są winni tego stanu rzeczy: "można zakładać, że poglądy dzieci muszą być w części odzwierciedleniem poglądów rodziców, w jakiejś mierze poglądów nauczycieli, a w jakiejś mierze (szczególnie u dzieci najmłodszych) poglądów katechetów czy duchownych" (s. 99). Winowajcy są zatem ujawnieni i nazwani po imieniu - to rodzice, katecheci i duchowni. Może więc czas wrócić, jak za bolszewików, do upaństwowienia dzieci i młodzieży? Zabrać ich spod wpływu zacofanych elementów, a wtedy siły postępowe zapewnią im świetlaną przyszłość?
***
To wszystko już było. Co prawda już mało kto pamięta stalinizm i ówczesną szkołę, ale cel przecież był ten sam: wyhodowanie "człowieka szczególnego pokroju".
Dziś ten sam cel jest realizowany bez brutalnej przemocy fizycznej, bo już nie jest to potrzebne. Zamiast tego wystarczy przemoc psychiczna - narzucanie swej woli i zwalczanie wszystkich opornych zarzutami o antysemityzm, dyskryminację, nietolerancję itp. Społeczeństwo jest wystarczająco rozbrojone i ubezwłasnowolnione, aby poddawać się takim prądom, tym bardziej że zmiany nie następują gwałtownie. Stosowana jest metoda "małych kroków". Ale są one coraz szybsze. Od nas zależy, czy damy się potulnie wodzić za nos i prowadzić w stronę pożądaną przez wiecznych rewolucjonistów i burzycieli cywilizacyjnych fundamentów.
http://www.naszdziennik.p...=my&id=my11.txt
Zatem chciałeś miko 005 dzisiaj, masz dzisiaj.
Lenin wiecznie żywy ze swoimi niezniszczalnymi kłamstwami czynionymi przez potomków tych, którzy zniewalali Polskę.
gregg:
Dyskusja z Tobą, który lekceważysz historię i geografię, mylisz kościoły itp., a "pod określoną tezę" jak w/w Szuchta podciagasz wszystko, przestaje być konstruktywna...
Zamiast dyskutować, wolę się za Ciebie pomodlić.
PS.
Domyślam się, że umieszczenie tego tekstu w tym miejscu administratorzy i moderatorzy uznają za post nie na temat, dlatego proszę o przeniesienie ostatnich postów moich oraz miko i gregga do nowego tematu w tym dziale np: "Okrucieństwo (kłamstwo) w świetle jupiterów"
Gregg Sparrow [Usunięty]
Wysłany: 2009-07-21, 07:47
Zygmunt Stary napisał/a:
o przeniesienie ostatnich postów moich oraz miko i gregga do nowego tematu w tym dziale np: "Okrucieństwo (kłamstwo) w świetle jupiterów"
Mój post był jak najbardziej na temat i nie zgadzam sie na jego przeniesienie. Był o egzekucjach publicznych. To że zaprzeczasz temu że takie robiła inkwizycja w imię kościła katolickiego to już twój problem.
Zygmunt Stary napisał/a:
gregg:
Dyskusja z Tobą, który lekceważysz historię i geografię, mylisz kościoły itp., a "pod określoną tezę" jak w/w Szuchta podciagasz wszystko, przestaje być konstruktywna...
Zamiast dyskutować, wolę się za Ciebie pomodlić.
Gdzie i kiedy??? (pytanie dotyczy podkreślenia) Pokaz mi to palcem bo nie widzę...
Pomódl się raczej za siebie.
1526 Świdnica wraz z całą ziemią śląską przeszła pod rządy Habsburgów W trakcie trwania wojny trzydziestoletniej miasto było wielokrotnie oblegane czego skutkiem były wielokrotne pożary oraz wybuch epidemii.
W wyniku kolejnych działań wojennych Prusy odebrały Śląsk Austrii. W 1741 dokonano modernizacji i rozbudowy fortyfikacji. Na przełomie XVII/XVIII wieku pod Świdnicą wybuchł bunt chłopski. Wojska pruskie stłumiły bunt i surowo ukarało chłopów. Podczas wojny siedmioletniej Świdnica była oblegana przez wojska austriackie a następnie pruskie, co doprowadziło do znacznych zniszczeń. Pod koniec XVIII w. w mieście pojawiły się pierwsze manufaktury między innymi skórzana i papiernicza. Po wojnie prusko-austriackiej w 1866 roku Świdnicę ogłoszono miastem otwartym. Po zwycięstwie nad Francją i zjednoczeniu Niemiec w roku 1871 wzrosło tempo uprzemysłowienia. W mieście powstały wytwórnie tkanin lnianych i bawełnianych, zamszu oraz fabryka liczników elektrycznych. Konsekwencją tego procesu, jak i generalnego, potężnego wzrostu gospodarczego Cesarstwa Niemieckiego, był dynamiczny rozwój przestrzenny i architektoniczny miasta.
http://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%9Awidnica
Cytat:
Kluczowy dla polskiego polowania był spór o jurysdykcję kościelną między szlachtą i Kościołem. Rywalizację tę wygrała szlachta, kiedy sejmy z lat 1552, 1563 i 1565 odebrały Kościołowi uprawnienia z r. 1543. Szlachta zyskała wówczas jurysdykcję patrymonialną również w przypadku przestępstw przeciw religii i prawo usankcjonowało przejście procesów o czary pod jurysdykcję świecką. Stanowisko szlachty było także kluczowe dla zniesienia kary śmierci za czary w 1776 roku. W miastach uniezależnianiu się świeckiej jurysdykcji od Kościoła sprzyjała tzw. religion civique (religia obywatelska, samo deklarowanie religii - wierzącym nie czyni -ZS). Polska była obszarem peryferyjnym europejskiego polowania na czarownice. Odnotowałam 769 świeckich procesów o czary, w których oskarżono 1121 osób, co poważnie redukuje dotychczasową liczbę oskarżonych. Ponad 90% oskarżonych to kobiety. Na śmierć skazano około połowę oskarżonych. Ponad 80% polskich spraw o czary trafiała do sądów miejskich. Większość z nich odbyła się w dzielnicach najbardziej zaawansowanych cywilizacyjnie.
[...]
Czarownic szukano zwykle wśród rodziny lub sąsiadów, a oskarżano osoby, których reputacja była zniszczona. Oskarżenia były generowane przez mechanizm plotki, który niszczył honor jednostki i degradował ją w oczach otoczenia.
http://nauka-polska.pl/dh...&objectId=60007
Zatem nie "katolickie korzenie", a polityka - pozbycie się niewygodnych sąsiadów, czy krewnych - decydowały o tym, że w Polsce do 1776r. - ŚWIECKIE sądy szlacheckie uzurpowały sobie "prawo" do sądzenia "przeciw religii".
Natomiast w Cesarstwie Niemieckim - Świdnica i na ziemiach Czech i Moraw było podobnie, chociaż powszechne było wówczas wymuszanie przez świeckich na Kościele - funkcji kościelnych, co z pewnością chluby Kosciołowi tamtych czasów - nie przynosiło, a przeciwnie jest powodem ubolewania.
Natomiast:
Cytat:
...większą liczbę ofiar pociągnęły za sobą "polowania na czarownice" z czasów nowożytnych, błędnie przypisywane katolikom, a inspirowane głównie w kręgach protestanckich.
http://wyborcza.pl/1,7650...na_legenda.html
Gregg Sparrow [Usunięty]
Wysłany: 2009-07-21, 12:11
Tak... tak... wiem. Inkwizycji tez zaprzeczałeś (w innym wątku). OK. Przyznaję nie miałem racji a wszystkie publiczne egzekucje były tylko i wyłącznie zasądzane i wykonywane przez rządy świeckie. KK nie miał z tym nic wspólnego.
Tak... tak... wiem. Inkwizycji tez zaprzeczałeś (w innym wątku). OK. Przyznaję nie miałem racji a wszystkie publiczne egzekucje były tylko i wyłącznie zasądzane i wykonywane przez rządy świeckie. KK nie miał z tym nic wspólnego.
Wszystkie publiczne egzekucje były tylko i wyłącznie zasądzane i wykonywane przez KK. KK to zbrodnicza organizacja, którą należy rozwiązać w trybie natychmiastowym, zaś wszystkich jej przywódców należy wyraźnie potępić. Myślę, że powinniśmy spalić wszystkie Biblie, ponieważ to przez tą księgę szerzy się ta nienawistna wiara.
Cyntia:
Mam takie wrażenie, że Twoja ironia, została odebrana dosłownie...
Ci zaś nieliczni, co ją zrozumieli, z Tobą nie dyskutują...
Gregg Sparrow [Usunięty]
Wysłany: 2009-07-23, 14:37
Tak tak wiem... Zygmuncie, tylko ty zrozumiałeś bo jestes najmądrzejszy na świecie a wszyscy inni są głupi.
Gdyby każdy katolik postępował zgodnie z tym co jest napisane w Biblii (oczywiście pomijając dydrymały które wciskają czarni a o których nie ma ani słowa w Biblii) to mielibyśmy raj na ziemi.
Pomógł: 42 razy Wiek: 58 Dołączył: 04 Mar 2006 Posty: 4309 Piwa: 76/53 Skąd: wieluń
Wysłany: 2009-07-23, 20:04
Tu wieża, tu wieża, uprasza się pilotów o powrót na odpowiedni „tor lotu” (dyskusji) Dziękujemy i jesteśmy wdzięczni, bo to co zaczynacie wypisywać jest trochę śmieszne i żenujące, nie uważacie
_________________ Im dłużej poznaję ludzi, tym bardziej kocham zwierzęta.
Pomógł: 42 razy Wiek: 58 Dołączył: 04 Mar 2006 Posty: 4309 Piwa: 76/53 Skąd: wieluń
Wysłany: 2009-07-24, 13:31
Cytat:
Chiny: kara śmierci za wypadek po pijanemu 30-letni chiński kierowca, który prowadząc samochód po pijanemu zabił cztery osoby, został skazany przez sąd w mieście Chengdu w środkowych Chinach na karę śmierci za stworzenie zagrożenia dla bezpieczeństwa publicznego - poinformowały chińskie media.
Sun Weiming w grudniu ubiegłego roku jadąc po pijanemu i bez prawa jazdy przekroczył dopuszczalną prędkość i zabił cztery osoby. To pierwszy kierowca, wobec którego orzeczono najwyższy wymiar kary.
Po ogłoszeniu wyroku Sun oświadczył, że żałuje swojego czynu i chce się odwoływać. - Mam nadzieję poświęcić czas, który mi został, na zadośćuczynienie rodzinom (ofiar). Jestem jeszcze młody, mogę zdobyć pieniądze na odszkodowanie - powiedział skazany 30-latek.
W 2008 roku Chiny wykonały co najmniej 1718 wyroków śmierci, co stanowi ponad 70 proc. wszystkich egzekucji na świecie.
Źródło - Onet.pl
Ciekawe, byłby to odpowiedni „bat” na naszych kierowców, którzy za nic mają sobie życie innych. Bo jak można inaczej skomentować fakt siadania po pijanemu za kierownicę?
_________________ Im dłużej poznaję ludzi, tym bardziej kocham zwierzęta.
W Korei Północnej odbyła się publiczna egzekucja chrześcijanki Ri Hion Ok, skazanej na karę śmierci za rozpowszechnianie Biblii - podały południowokoreańskie źródła.
Formalnie 33-letnia Ri została oskarżone o szpiegostwo na rzecz Korei Południowej i USA oraz prowadzenie działalności wywrotowej. Egzekucja - twierdzą seulskie koła - miała miejsce 16 czerwca w mieście Riongczon na północnym zachodzie kraju, niedaleko granicy z Chinami.
W dzień po wykonaniu wyroku na Ri, jej rodzice, mąż i troje dzieci zostali wysłani do obozu w mieście Heriong na północnym wschodzie Korei Płn.
Seulskie źródła powołują się na bliżej nieokreślone północnokoreańskie dokumenty, uzyskane z Phenianu. Agencja Associated Press, która przekazała informację ze stolicy Korei Płd., podkreśla że tego rodzaju informacje trudno zweryfikować.
Mimo formalnie gwarantowanych w konstytucji swobód religijnych, w praktyce w KRLD nie są one przestrzegane.Rozpowszechnianie Biblii jest kategorycznie zakazane przez komunistyczne władze Korei Północnej. Szacuje się, że w kraju tym mimo restrykcji w tajemnicy wiarę chrześcijańską wyznaje około 30 tysięcy ludzi.
http://www.rp.pl/artykul/...zescijanki.html
Cyntia, widzisz! gegg'owi się marzy...
Cyntia wypowiedziałaś swoich sąd w złą godzinę...
A miko 005... Nie podejrzewałbyś..., a jednak ta dyskusja była całkiem NA TEMAT!!!
Czegóz innego mozna jednak oczekiwać od komunistów...? i wszystkich tych, którzy ich w jakikolwiek sposób popierają...
Gregg Sparrow [Usunięty]
Wysłany: 2009-07-25, 09:32
Zygmunt Stary napisał/a:
Cyntia, widzisz! gegg'owi się marzy...
Czytaj ze zrozumieniem...
Marzy mi się żeby każdy katolik postępował chociażby zgodnie z 10ma przykazaniami. Ale nie tymi z katechizmu który się wciska dzieciom do głowy na lekcjach religii ale tych oryginalnych z Biblii.
Zygmunt Stary napisał/a:
Czegóz innego mozna jednak oczekiwać od komunistów...? i wszystkich tych, którzy ich w jakikolwiek sposób popierają...
W związku z tym trzeba zrobić kolejną wyprawę krzyżową i wymordować "niewiernych" jak to było w średniowieczu lub wprowadzić katolicyzm ogniem i mieczem jak w Ameryce Pólnocnej i Południowej.
Pomógł: 42 razy Wiek: 58 Dołączył: 04 Mar 2006 Posty: 4309 Piwa: 76/53 Skąd: wieluń
Wysłany: 2009-07-25, 09:40
Zygmunt Stary napisał/a:
A miko 005... Nie podejrzewałbyś..., a jednak ta dyskusja była całkiem NA TEMAT!!!
Gdybym chciał, żeby ta dyskusja miała taki przebieg, to temat brzmiał by pewnie tak; „Umrzeć za wiarę”. Mnie jednak chodziło o dyskusję ogólną, która dotyczyła by problemu bezpieczeństwa, zagrożonego aspektem przestępczym. Chciałem aby ta polemika odbywała się z pominięciem kwestii wiary, i opcji politycznej. Jak widać, nie da się.
Aktualizacja tematu ( 28.07.2009 wtorek )
Cytat:
Trzy egzekucje w Japonii Trzy osoby skazane na śmierć, w tym jednego Chińczyka, stracono we wtorek w Japonii - poinformowało japońskie ministerstwo sprawiedliwości, cytowane przez media.
Chińczyk został skazany na najwyższy wymiar kary za zamordowanie sześciu swych rodaków w mieście Kawasaki, w pobliżu Tokio.
Dwaj pozostali to Japończycy skazani także za morderstwa.
Żródło - Onet.pl
No proszę, taki cywilizowany kraj, Japonia. A też śmiało sięga po metody, które są jedyną chyba alternatywą w dzisiejszym świecie.
_________________ Im dłużej poznaję ludzi, tym bardziej kocham zwierzęta.
Gregg Sparrow [Usunięty]
Wysłany: 2009-07-28, 15:46
Cytat:
Mistrz ‘dliwość
Choć zwał się Jan Chrzciciel, to jego podstawowym narzędziem pracy nie było kropidło, tylko topór i gilotyna. Zaś jego zadaniem nie było wprowadzanie wiernych na łono Kościoła, ale raczej pomaganie co bardziej grzesznym z nich w opuszczeniu tego świata. Był katem, zatrudnianym przez większą część swojej kariery zawodowej przez Stolicę Piotrową.
Państwo Kościelne przez wieki nie unikało stosowania publicznych egzekucji jako przykładu dla tych, którym przeszło przez myśl, by przekroczyć prawo i nauczanie Kościoła. Najsłynniejszym egzekutorem papieskim był działający na przełomie XVIII i XIX wieku Giovanni Battista (po włosku Jan Chrzciciel) Bugatti.
W swojej długiej, trwającej prawie 70 lat karierze zawodowej, wyprawił na tamten świat aż 516 osób. Swoją pierwszą egzekucję wykonał w Rzymie w 1796 roku. Trwającemu od stuleci Państwu Kościelnemu coraz wyraźniej zagrażała armia francuska, ale Rzym w rękach papieża miał pozostać jeszcze przez dwa lata. Bugatti jako osoba wykonująca wyroki dla Państwa Kościelnego używał tradycyjnych metod, jak wieszanie na szubienicy, ścięcie głowy toporem czy ćwiartowanie młotem. Śmierć w ten ostatni sposób była zarezerwowana dla tych, którzy dopuścili się szczególnych przestępstw przeciwko klerowi. Francuzi, którzy w 1789 roku zajęli Wieczne Miasto i ustanowili Republikę Rzymską, pozostawili Bugattiego na stanowisku. Jak przystało na rewolucyjną armię przywieźli ze sobą nowy wynalazek. Egzekucja za pomocą gilotyny była wszak uważana za najbardziej humanitarny sposób wyprawiania skazańców w zaświaty. Uzbrojony w najnowszą zdobycz katowskiej techniki Bugatti mógł jeszcze sprawniej wykonywać swój fach. Po upadku Republiki i przywróceniu Państwa Kościelnego papieże mimo niechęci do wynalazku doktora Guillotin pozwolili korzystać z niego swojemu staremu współpracownikowi. Przymknięto oko na rewolucyjny rodowód urządzenia. Ważniejsza okazała się skuteczność.
Bugatti był jedną z bardziej znanych osób w XIX-wiecznym Rzymie. Przylgnął do niego przydomek Maestro Titta, który był zdrobnieniem od Mastero di Giustizia (co oznaczało „mistrz sprawiedliwości”, polski skrót mógłby więc brzmieć Mistrz ‘dliwość). Mieszkał poza ówczesnymi granicami Wiecznego Miasta, Tybr przekraczał tylko, gdy czekał tam na niego skazaniec. Oficjalnie działo się tak dla bezpieczeństwa Bugattiego, na którego w Rzymie mogła czekać zemsta ze strony rodzin ofiar. Poza tym zawód katowski nigdy nie cieszył się szczególną estymą, za to sama osoba kata według przesądów przynosiła nieszczęście.
Egzekucje wykonywane przez Bugattiego doprowadziły do wytworzenia się wśród widzów pewnego zwyczaju. Należący do biedoty ojcowie, którzy przyprowadzali swoich synów na miejsce dokonania się sprawiedliwości, w momencie gdy Maestro Titta czynił swoją powinność, wymierzali swoim latoroślom klapsa. Miał on przypominać o tym, jak łatwo ubogim wpaść w tarapaty i skończyć w rękach kata.
Katowska profesja była tylko dodatkowym zajęciem Bugattiego. Głównym źródłem dochodów Mistrza było… malowanie na parasolkach rzymskich scenerii i papieskich portretów. Podobno zresztą wyroby Maestro Titty były często sprzedawane przez jego małżonkę podczas egzekucji.
Bugatti pełnił swoją funkcję przez 68 lat. To wystarczyło, aby świadkami jego dzieła stały się bodaj dwie najważniejsze osoby angielskiej literatury XX wieku. Lord Byron spotkał Maestro Tittę, gdy ten wykonywał swoją dwusetną egzekucję. Tak słynny romantyk opisywał swoje wrażenia w 1813 roku:
"Cała ceremonia, zamaskowani księża, półnagi kat, owinięci w bandaże skazańcy, sztandary z Chrystusem, szafot, żołnierze, powolna procesja i gwałtownie spadające ostrze topora, tryskająca krew, zaprezentowana tłumowi odcięta głowa – wszystko to sprawia większe wrażenie niż niedżentelmeńskie i upokarzające angielskie metody egzekucji".
Z kolei w 1865 roku, w tłumie oglądającym jedną z ostatnich przeprowadzanych przez Bugattiego egzekucji, był Karol Dickens. Widok głęboko wstrząsnął autorem „Klubu Pickwicka”. W oczach słynnego powieściopisarza był to tylko brudny i obrzydliwy spektakl, niewiele różniący się od widoków z rzeźni.
Tymczasem sam Maestro Titta swoją profesję traktował jako zwykłą służbę dla Kościoła i porządku publicznego. Każdego skazanego nazywał „pacjentem”, a każdą egzekucję „sprawiedliwością”. Wszyscy idący na szafot pod opieką Bugattiego mogli zresztą podobno liczyć na trochę tabaki i krótką pogawędkę ze swoim katem. Jednym z poczęstowanych był także Polak. Skazani z katolickich rejonów Europy także "jako przykład" trafiali w ręce Mistrza. W katowskich zapiskach nasz rodak figuruje jako 29-letni Pecorari Angel z Polski, zabójca kobiety, którego Bugatti stracił 21 stycznia 1847 roku.
Ostatnią egzekucję wykonał Maestro w 1865 roku. Od przejścia na emeryturę, przez 5 lat do śmierci, utrzymywał się z wypłacanej mu przez papieża pensji. Nie był najbardziej krwawym z wykonujących wyroki dla Watykanu. Nigdy nie zdarzyło mu się na przykład stracić 18 osób za jednym razem. Taka egzekucja miała miejsce w 1500 roku. Za czasów papieża Sykstusa V, który ogłosił swój program „zero tolerancji” dla przestępców, na murach Zamku San Angelo zawisało ponoć więcej głów skazańców niż było melonów na pobliskim targu. Maestro Titta nie zajmował się też sprawami niepokornych wiernych. Inaczej niż jego poprzednicy nie miał na swoim sumieniu ludzi pokroju Giordano Bruno czy Girolamo Savonarola. Z jego ręki ginęli przede wszystkim kryminaliści. Długi staż na stanowisku i fakt, że Maestro ujawniał tożsamość skazańca, sprawił, że w pamięci mieszkańców Rzymu do dziś pozostał synonimem kata.
Pamiątki po najsłynniejszym kacie Wiecznego Miasta można do dziś oglądać w Rzymskim Muzeum Kryminologicznym. Znaleźć można tam zarówno gilotynę, jak i kosz, do którego wpadały odcięte głowy. Jest także czerwona peleryna, w której Maestro Titta rozpoczynał swoją ceremonię.
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum